Spis treści


Zatrzymać czas

Tak jak różne są domy, tak różne są ruiny. Przemykam pustymi ulicami getta. Po drewnianej budowli zostało pogorzelisko, piec ze sterczącym pośród zgliszczy kominem. Mijam szary, gruby mur gdzieniegdzie osmalony płomieniami ognia. Nie wiem dokładnie, która jest godzina. Zza ciężkich chmur powoli wyłania się księżyc, ale nie jest jeszcze ciemno. Zimny dreszcz przeszywa mi ciało. Na  ulicy, ze względu na panujący chłód było trochę mniej tłoczno niż zwykle. W pewnym momencie zobaczyłam na swojej drodze mężczyznę, który wyglądał bardzo mizernie. Jego twarz była smutna i cierpiąca. Miał zapadnięte policzki i oczy pełne bólu. Wychudzone, żylaste ręce z trudem opierały się na lasce. Twarz wydawała mi się znajoma. Długo nie mogłam sobie przypomnieć, skąd  znam tego człowieka?… Tak… to był mężczyzna z kamienicy naprzeciwko. Przed wojną widywałam go często, jak chodził do sklepiku na rogu po parę plastrów wędliny i świeży chleb. Zawsze wyglądał sympatycznie, ale nigdy wcześniej się do mnie nie odzywał.  Dzisiaj prosił mnie niemymi ustami i przenikliwym spojrzeniem  o kawałek chleba. Jego twarz była nieruchoma i zmieniona przez głód. Trochę przypominał mi jednak tego pogodnego mężczyznę sprzed lat. Minęłam go szybko zawstydzona, z poczuciem winy, że nie dzielę się, bo mam tylko jedną kromkę czarnego chleba. Musi wystarczyć na cały dzień dla mnie i moich dwóch starszych sióstr. Szybko idę dalej, chcę jak najszybciej znaleźć się w domu. Jest coraz zimniej. Z daleka słychać pojedyncze wystrzały.  Mimo upływu czasu, wciąż nie mogę się do nich przyzwyczaić. Będąc niedaleko swojej kamienicy, dostrzegam córkę sąsiadów. Ją też pamiętam.  Była bardzo wesołym i pogodnym dzieckiem. Teraz ta wychudzona dziewczynka nie ma nawet siły, by się do mnie uśmiechnąć, tylko grzebie znalezionym patykiem w piachu, najwyraźniej czegoś szukając. Pamiętam, że mieszkała kiedyś z rodzicami w tej samej kamienicy, co my. Jej rodzice zginęli, a ona została sama i znalazła tymczasowe  schronienie  u dalszych krewnych. Dosyć często ją widuję. Lubi wracać do tego miejsca, gdzie się wychowywała. Jej smutna twarzyczka odzwierciedla smutek i strach. Mijamy się bez słowa, ponieważ obok nas przechodzi niemiecki patrol. Żołnierze tylko spojrzeli na nas z pogardą i… poszli dalej. Odgłos kroków, stukot ich ciężkich butów i dźwięk przeładowywanej broni był na tyle przerażający, że na całej ulicy natychmiast nastała grobowa cisza. Dochodzę do domu. Wewnątrz niego bomba wydrążyła duży lej, nie naruszając jednak boków.  Z uczuciem ulgi wchodzę do pomieszczenia, które kiedyś było mieszkaniem naszej rodziny.  Pozbywam się starych butów i sztywnego, zimnego płaszcza. Jest tu znacznie cieplej niż na zewnątrz. Bez słowa kładę kromkę chleba na stole. Wraz z moimi siostrami zaczynamy w ciszy kolację. Staramy się celebrować posiłki, a czarny kawałek chleba wygląda  niezwykle na białym  porcelanowym talerzyku, który cudem ocalał po bombardowaniu. Jakie to dziwne, pomyślałam. Taki delikatny, kruchy talerzyk przetrwał, a zginęło tylu ludzi…Po kolacji układam się na miękkiej brązowej sofie – jedynym meblu, który nam został sprzed wojny. Wszystko, co nadawało się do spalenia wrzuciłyśmy do pieca podczas ostatniej mroźnej zimy. Została tylko sofa – solidny mebel, który daje nam poczucie bezpieczeństwa. Ustawiłyśmy ją naprzeciwko drzwi wejściowych, aby podczas snu szybciej usłyszeć odgłos podkutych, niemieckich oficerek. Teraz w miejscu drzwi znajduje się ogromna, czarna dziura. Podczas nalotów na Warszawę Niemcy ją zbombardowali, a później rzucali granaty do mieszkań. Miałyśmy to szczęście, że zniszczyli nam tylko drzwi, a mieszkanie ocalało. Jest szaro, ale, co zadziwiające, przytulnie.
Pył z palących się domów getta osiadł na ścianach, które kiedyś miały jasny, lekko fioletowy odcień dojrzewających śliwek. Upiorna kamienica z naprzeciwka pali się już drugi dzień. „Ociosana” po bokach bombami, zachowała kilka pięter o urywających się podłogach i otwartych na świat mieszkaniach. Płomienie trawią wiszące na ścianach obrazy i zdjęcia, pamiątki intymnego życia rodzin, które już więcej tu nie wrócą.

To dziwne, ale teraz ciepłe, żółte  płomienie sprawiają, że w naszym pokoju zrobiło się jaśniej. Kładący się na ścianie kształt zrujnowanej kamienicy przypomina wielki piec. Zrobiło się ciepło i przyjemnie, ale gdzieś w środku odczuwałam niepokój. Wzięłam do ręki tomik wierszy i po przeczytaniu kilku wierszy zamyśliłam się… Jaki  ten świat potrafi być piękny!  Znalazłam się w jakimś przedziwnym ogrodzie…zobaczyłam jasną, uśmiechniętą twarz dziecka, jego pulchne nóżki zatapiały się w soczystej zieleni… Przez sen słyszałam moje ukochane siostry, które postanowiły zagrać nasze  ulubione melodie. Stały naprzeciw mnie. Jakże pięknie wyglądały! Młodsza Janka była  jak anioł, w niebieskiej opasce okalającej jej jasne włosy. Niebieska suknia dodawała jej zwiewności. Wydawała się być istotą niematerialną.  Władzia - jak zwykle poważna zgrała na flecie dźwięczna melodię. Wokół mnie było zielono, a drzewa uginały się od soczystych jabłek, które Janka z wdziękiem kładła do kosza. Słońce zachodziło, ale czułam się bezpiecznie. Kocham muzykę.  Pozwala mi choć na chwilę zapomnieć o trudach dnia codziennego, ciężkiej pracy, głodzie, zimnie. Ona przywraca mnie i moje siostry światu, sprawia, że możemy jeszcze mieć nadzieję, że dobro i piękno zwyciężą, choć teraz tylko szaleńcy mogą tak myśleć.  Przez chwilę poczułam, jakby wszystko to, co bezpowrotnie utracone, wróciło. Rodzice rozmawiają w salonie – tata nie podnosi oczu znad gazet, a mama krząta się w kuchni. My, w pokoju obok,  zajmujemy się beztrosko swoimi sprawami. Ocknęłam się…czy śpię?  Słodki, harmonijny dźwięk fletu przepełnia moje ciało. Widzę siebie, jak wieczorami czytam książki, oświetlając ich  białe kartki żółtym światłem lampy. Nagle poczułam strach! Co będzie, gdy jej światło zobaczą Niemcy!?  Na pewno przeszukają  kamienicę i odnajdą nas! Zimny dreszcz przebiegł po moich plecach. Kiedy otworzyłam oczy zobaczyłam, że pokój tonie w mroku i uspokoiłam się trochę. Dziewczęta kończyły sprzątanie stołu, pieczołowicie zbierały okruszki, układając je na talerzyku. Władzia grzała wodę w czajniku, abyśmy mogły się umyć.  Zawołałam siostry do siebie i przytuliłam je mocno do siebie.  Dobrze, że je mam! W tej jednej chwili poczułam się naprawdę szczęśliwa. Pragnęłam choć na chwilę zatrzymać czas!

Edyta Jędrzejczak


Szklany bożek

Jestem produktem cywilizacji, czy mi się to podoba, czy nie! Ta – okazuje się -  niewesoła myśl, przyszła mi do głowy, gdy siadałem do komputera. Czyżbym był przeciwnikiem nowoczesności? To dzięki przełomowi komunikacyjnemu mogę korzystać z dobrodziejstw sieci, mam dostęp do wszystkich informacji - jak pokazuje portal Wikileaks  nawet tajnych.
Szklany bożek trochę mnie jednak przeraża – oferuje zbyt dużo i łatwo.
Modlę się do niego, jak większość, godzinami i zapominam o potrzebach ciała. Przydałoby się posilić nadwątlone wielogodzinnym siedzeniem w jednej pozycji ciało, a w lodówce dwa selery, kawałek żółtego sera i parówka. Wpisuję wiec na odpowiedniej stronie posiadane składniki i wyskakuje 300 przepisów na pyszne serowo-selerowe parówki. Żyć nie umierać. Do pełni szczęścia potrzeba mi tylko..., no właśnie, po obiedzie przejrzałbym dzisiejszą prasę. Podejrzewam, że ukażą się ciekawe komentarze, bo w sejmie przed wyborami dzieje się naprawdę dużo. Z drugiej jednak strony po co wytykać nos za drzwi? Zimno i stracę przynajmniej 20 minut! Kto wie, może i pół godziny, gdy w kiosku trafi się wybredny klient.
Swoje zaangażowanie internetowe jestem sobie w stanie łatwo wytłumaczyć..  Nie wiem, czy  to magia bożka, czy wrodzone lenistwo... i stawiam na to drugie, uspokajając jednocześnie sumienie.  Jak jednak traktować hodowanie  roślinek i zwierzątek na wirtualnej farmie, wyrzekanie się kontaktów z żywym człowiekiem na rzecz obrazków na szkle monitora? Klikasz i masz! Wszystko jest bardzo proste, nawet znalezienie partnera! „Postanowiłyśmy z koleżanką napisać coś o sobie. Mamy szalone pomysły. Jak też jesteś szalony to przyjedź swoją brykom po nas”  (pisownia oryginalna) Zgrzebność umysłowa idzie w parze z ubóstwem słownictwa. Chyba nie mam ochoty na spotkanie z „szalonymi” i popadam w stan bliski współczucia. Czepiam się „szalonych”, ale ostatnio nie tylko ortografia w Internecie przyprawia mnie o bÓl głowy. Postanowiłem poprawić sobie humor i patrzę, co dzieje się w rodzimym showbizie. „Górniak rozwiodła się ze swoim mężem, ale dopiero teraz postanowili podzielić majątek”. Ta z pozoru niewinna informacja rozpala wyobraźnię internautów do białości! Niejaka  „Nena” plując jadem jak grzechotnik, podsumowuje małżeństwo artystki w kilku dosadnych słowach, których przez wzgląd na czytelnika nie przytoczę. Wtóruje jej „Kloss” – widać nie zdążył wystrzelać wcześniej zapasu amunicji. Kilka pochlebnych komentarzy ginie w morzu nienawiści i agresji. Zastanawia mnie, skąd w chrześcijańskim kraju tyle zawziętości, zazdrości, niechęci. Podobno nasza cywilizacja oparta jest na miłości i empatii? Miliony, w tym ja niestety, siadają codziennie przed komputerem i składają mu ofiary z wielu godzin swojego życia. Co otrzymujemy w zamian od szklanego bożka? Ten, kto wie czego szukać, ten zapewne znajdzie rzeczy wartościowe. Ale co z tymi, którzy go bezkrytycznie wielbią i otaczają różnymi formami kultu?  Wielu odpowie – „Takie czasy...” Pewnie dziś władca Olimpu miałby na imię Internet, a bogini mądrości – Wikipedia.  Jednak moim zdaniem dwóm bogom służyć nie można.

Andrzej Stoliński Zespół Szkół Nr 3 w Kutnie, kl. IV a TE
Opieka Katarzyna Kopańska-Zimna
II miejsce w Konkursie Dziennikarskim i Zespół Szkół Nr 3 w Kutnie, kl. IV a TE


Jednodniowe Divy

Witam się z rodzicami jednej z solenizantek. Widać pośpiech. Za kierownicą Romek, który jeszcze nie zdążył wziąć prysznica, maszynkę do golenia chyba też gdzieś zgubił. 
W lusterku odbija się jego gniewne spojrzenie. To było dość dziwne! No tak, ale nie tylko on siedział w tym samochodzie. Przede mną siedziała Lucyna. W przeciwieństwie do swojego męża była uśmiechnięta, pełna optymizmu. Ja na jej miejscu zamknęłabym córkę w domu pod kluczem i ... nie wypuszczała! Sama jestem młoda, ale wolałabym nie oglądać orgii nastolatek.  Po otwarciu drzwi sali poczułam eksplozję ciepła, które przez chwilę otulało moją twarz. W taki sposób zaczęła się moja piątkowa przygoda. Przygoda, z cyklu: mam osiemnastkę – mogę wszystko. Po godzinie przyjechały na miejsce dwie solenizantki. Były ubrane jak cukierki, przesłodzone i rzucające się w oczy. Na jednej z gloów widziałam  tylko  różowy klosz i  buty na szpilkach do nieba. Druga przypominała mi rudą wiewiórkę przebraną za kanarka. Były wisienkami z robaczkiem na osiemnastkowym torcie. Nic dodać nic ująć. Gdy wskazano mi miejsce przy stole, zaczęła się tak zwana integracja młodzieżowa. Pan Roman biega z kamerą krzycząc „ja mam teraz na wszystko dowód”. I wtedy wszystkie robią kocie oczka, a ktoś wystawia im zza głów dwa palce. Odgrywają role niewiniątek, co to nie wiedzą do czego służy zapalniczka i kieliszek. Już w pierwszym tańcu większość osób tańczy  w odurzeniu, a towarzyszy im brak oporów. Parkiet został zdominowany przez oszalałe małpki, które podskakują, jak im się zagra. Łapiąc w locie torbę, opuszczam bez pożegnania salę pełną nastolatków chcących być dorosłymi. Młodzi i gniewni, którzy bawią się za nieswoje pieniądze. Dziwią mnie rodzice, którzy bez wahania wydają na taką imprezę parę tysięcy złotych. Starają się pokazać coś, czego naprawdę się nie ma – luz, światowe nawyki, bogactwo. Odnoszę wrażenie, że to jest  „nowy instynkt”- markowe ciuchy i życie na pokaz, nie dla siebie. Ledwo trzymający się na nogach chłopak jest ideałem mężczyzny, a kobieta pokazująca pośladki szczytem seksapilu. Uciekam...Chciałabym się ogrzać w „świetle lamp filujących”. Po przeczytaniu tekstu Różewicza zatęskniłam za światem, którego nigdy nie znałam. Tam jest wszystko, czego mi brakuje – rodzina, dom, miłość, życie z człowiekiem, a nie obok człowieka. Czy to możliwe, że jeden wiersz może zmienić spojrzenie na świat zwykłej nastolatki? Okazuje się, że może, bo jednodniowe divy już mnie nie interesują w przeciwieństwie do moich koleżanek.

Marta Stępka - kl. II Technikum Ekonomicznego
III miejsce w konkursie dziennikarskim zorganizowanym przez e-Kutno i Stowarzyszenie Środek
opieka: Katarzyna Kopańska- Zimna


Walka o widza

Zastanawiam się, czy jest w tym kraju jeszcze miejsce dla człowieka, który nie umie tańczyć lub śpiewać?  Ja na przykład nie umiem! I czuję, że powinnam mieć kompleks niższości, przynajmniej w weekendowe wieczory.  Oferta programów jest celnie niczym strzała skierowana  do naszych nadzwyczajnie rozrywkowych obywateli. TVP, Polsat, TVN  czyli największe stacje zaskakują widzów swoją różnorodnością programową: „Bitwa na głosy”, „Must be the music”, „X Factor”, jak ktoś nie lubi tańczyć, to może sobie pośpiewać, oglądając „You can dance” lub do niedawna „Taniec z gwiazdami”. Swoją drogą, czy wszyscy zobowiązani są znać język angielski? Nie można wymyślić chociaż polskich odpowiedników do angielskich tytułów – bo rozumiem, że programy licencyjne. Zgodnie z powiedzeniem „dla każdego coś dobrego” telewizja rozpoczyna „walkę” o  widza. 
Rozumiem, że tęgie głowy układające ofertę programową rozumują w taki oto sposób, że porządni obywatele chcą zrelaksować się po tygodniu ciężkiej pracy czy nauki. Z kawą w ręku oraz miską chipsów na kolanach zasiadają przed telewizorami, by oddać się  rozrywce. I tu czeka nas trudny wybór między: jednym programem o śpiewie, drugim programem o śpiewie, względnie trzecim programem o tańcu.  Różnorodność naprawdę ogromna! Szanowni spece od ramówki, a co z tymi, którzy nie lubią tańczyć i śpiewać? Tak się złożyło, że Stwórca nie uznał za stosowne obdarzyć nas słowiczym głosem i nie ruszamy się z gracją baletnicy. Może to się wydać dziwne, ale nas to nie interesuje, a też mamy prawo do wypoczynku przed telewizorem i chcemy obejrzeć coś ciekawego.
No i mamy do wyboru:  interesujący program „Errata do biografii” przed południem, kiedy jestem w szkole, „Notacje” o 3.25 – godzina chyba dla wampirów, a ja strzygą nie jestem, „Tajemnica Enigmy” – 3.10.
Walka o widza jest zatem zacięta. Telewizja stawia przecież  na różnorodność. Dziękujemy za tę możliwość „wyboru”. Zawsze można poczytać książkę albo nauczyć się śpiewać i tańczyć.

Ewelina Bartczak - kl. IV a Technikum Ekonomicznego w Kutnie
Opiekun: Katarzyna Kopańska-Zimna
Wyróżnienie w konkursie dziennikarskim


GUZIK

Czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad losem zwykłego guzika leżącego na chodniku ?

Przyznam, że ja też nie, aż do czasu kiedy siedząc samotnie na ławce w parku spostrzegłem takowy guzik deptany przez przechodniów. Leżał wciśnięty między dwie płyty chodnika.

Niektórzy wierzą, że przedmioty też mają duszę. Co w takim razie może czuć zdeptany guzik? Strach, lęk, przerażenie, których nikt nie dostrzega,  może woła o pomoc, ale nikt tego nie słyszy.

Nasz guzik powstał w małej fabryczce, właściwie manufakturze, gdzie miał swoją guzikową rodzinę. Pewnego dnia po prostu  wyskoczył z maszyny -wytłaczającej równe, okrągłe koła o średnicy 2cm z czterema dziurkami w środku -do plastikowego pojemnika, w którym znajdowała się gromada wesoło grzechoczących jego sióstr i braci. Po chwili na głowę zaczęli mu wysypywać się kolejni  jego krewni. Masa, z której  zostali wytłoczeni nie zabarwiła się na czarno lecz- na skutek domieszki jaśniejszej farby – dała guzikowi i jego licznej rodzinie oryginalny grafitowy kolor. Byli jedyni w swoim rodzaju.

Wszyscy zostali przesypani do dużego plastikowego pudła i cichutko grzechotali,  gdy  mali pracownicy fabryczki  położonej na przedmieściach Pekinu przestawiali  pojemniki z miejsca na miejsce. Dobrze im było razem choć trochę ciasno.

Nasz guzik zbliżył  się do przezroczystej ścianki pojemnika i dwoma parami oczu obserwował to, co działo się wokół. Widział niskie, piwniczne pomieszczenie,  w którym jeszcze przed chwilą kilku małych chłopców przesuwało pojemniki z guzikami o różnych rozmiarach, kolorach nawet kształtach. Teraz pozostała tu tylko mała dziewczynka, która zbierała do pudełek wyskakujące z maszyny kolejne partie guzików. Doglądała też tych, które odlane do form stygły pod ścianą.

Pozostali zawołani przez właściciela manufaktury przeszli do pomieszczenia obok, gdzie stały piętrowe łóżka. To na nich spały dzieci, a teraz siedząc zajadały się ryżem. Jak skończą wrócą do pracy, a dziewczynka zajmie ich miejsce.

Guzik widzi, że mała Chinka z trudem odwraca wzrok od otwartych drzwi prowadzących do pomieszczenia spełniającego  jednocześnie  funkcję sypialni i jadalni, i przełyka ślinę. Głodna myślała o swojej mamie, której nie widziała od dawna. Mama z trójką młodszych dzieci  została daleko stąd – na wsi. Po śmierci taty, który utonął w czasie powodzi mamie było ciężko utrzymać czwórkę maluchów. I wtedy dziadek zdecydował, że trzeba ją – najstarszą z rodzeństwa-  oddać do sierocińca. Ale mama dowiedziała się  , że niektóre dzieci wyjeżdżają do miasta – tam pracują w małych fabryczkach, dostają za to jedzenie i ubranie.              Najważniejsze było to, że mogą chodzić do szkoły. Na wsi nie byłoby to możliwe, ale w mieście wszystkie dzieci uczyły się w szkole. Tak mówiła mama. Tymczasem od przyjazdu do miasta minęły trzy lata, a dziewczynka w szkole jeszcze nie była…

Dzieci zjadły posiłek, popiły herbatą i wróciły do swoich zajęć, a mała pracownica pobiegła do pomieszczenia, gdzie czekał na nią zimny ryż w miseczce.

Właściciel fabryczki miał dziś zrealizować zamówienie i wysłać dużą partię guzików do kontrahenta z bardzo dużego kraju. Chłopcy zapakowali kilkanaście pudeł  pojemnikami z grzechoczącymi guzikami. Kontenery zawieziono ciężarówką do portu i załadowano na statek. Rejs trwał kilka tygodni. Czasem nieźle kołysało aż przerażone guziki stukały głucho i rozpaczliwie. Po długiej i męczącej podróży guzik przez szczelinę w kontenerze i luk spostrzegł potężną statuę przedstawiającą wysoką postać dzierżącą w dłoni pochodnię.

Statek wpłynął do portu. Wkrótce rozpoczął się rozładunek. Silne ramiona dźwigów ładowały skrzynie na ciężarówki, które rozwoziły towar do hurtowni i składów. Guzik wraz z kilkoma pudełkami, w których byli jego dobrzy znajomi trafił do ogromnego magazynu, największego, jaki widział w swoim krótkim życiu. Stał na jednej z wielu półek, a obok znajdowały się inne pudła i pudełka. Stamtąd przewieziono go do sklepu z dodatkami krawieckimi i ustawiono obok pojemników z suwakami, sprzączkami, napami, naszywkami. Guzik przez kilka dni rozglądał się po jasnym pomieszczeniu. Zauważył, że są pory dnia, gdy w sklepie poza personelem nie było nikogo. Ekspedientki porządkowały wtedy asortyment, krzątały się przy półkach, czasem żartowały i śmiały się między sobą. Klienci pojawiali się początkowo pojedynczo, z czasem przybywało ich coraz więcej, a tuż przed wieczorem znów zaczynało ich ubywać. Niektórzy przychodzili tylko po to, by zapytać o towar, obejrzeć krawieckie akcesoria, inni kupowali to, co było im potrzebne. Z  półek znikały suwaki do spódnic i kurtek, niewielkie guziki do bluzek i te solidne-do kurtek czy płaszczy zimowych, kolorowe wstążki na kokardy dla małych dziewczynek i nici, które zszyją wszystko.

Aż pewnego dnia guzik wraz z kilkoma towarzyszami został kupiony przez elegancko ubranego, szpakowatego mężczyznę. Ów mężczyzna był krawcem, spodobał mu się grafitowy odcień guzików i dlatego je wybrał. Rzeczywiście świetnie współgrały z kolorem szytego garnituru.

Krawiec był mistrzem w swoim fachu. Za swoją pracę otrzymywał wysokie wynagrodzenie. Miał kilku klientów, którym szył bardzo eleganckie ubrania z najdroższych materiałów. Teraz martwił się trochę, bo nie udało mu się zdobyć wysokiej jakości nici. Po prostu przestano takie produkować. A od swojego nauczyciela, który kiedyś był najlepszym krawcem w mieście wiedział, że wszystkie elementy ubrania muszą być wykonane solidnie z produktów dobrej jakości. Krawiec otrzymał niedawno zamówienie od pewnego dyplomaty na uszycie garnituru. Chciał, żeby jego klient dobrze się czuł w nowym ubraniu.

Dyplomata podczas przymiarki był zachwycony. Właśnie otrzymał posadę ambasadora w jednym ze średniej wielkości krajów europejskich i oczyma wyobraźni widział już siebie ubranego w nowy garnitur, witającego się z pracownikami placówki.

Musiał jednak poczekać zanim spełnił swoje marzenie. Oficjalne formalności trwały dwa miesiące. Dopiero po upływie tego czasu żona nowo powołanego ambasadora zabrawszy ze sobą spakowane do kilkunastu walizek wygodne życie pożegnała się ze znajomymi, ulubionymi restauracjami i ekskluzywnymi sklepami, w których zawsze mogła liczyć na dobre rady miłych ekspedientek i poleciała z mężem do obcego kraju. Guzik po raz pierwszy podróżował samolotem.

Ambasador rozpoczął pracę w nowym garniturze, nosił go przez dobre trzy miesiące, podczas których gościł u prezydenta na nieoficjalnym spotkaniu, uczestniczył w wielu przyjęciach i rautach. Guzik bacznie przyglądał się ludziom, zaglądał im w twarze, zwracał uwagę jak podają rękę, wsłuchiwał się w ton głosu rozmówców ambasadora. Czasem brał udział w spotkaniach, na których omawiano sprawy najwyższej wagi. I milczał wtedy dyskretnie. Zauważył , że to zasada dyplomatów. Ambasador też częściej słuchał niż mówił.

Guzik najbardziej lubił te chwile, gdy ambasador wracał zmęczony do swych prywatnych apartamentów. Rozpinał marynarkę, zdejmował ją i odwieszał na oparciu krzesła. Podwijał rękawy koszuli i siadał w fotelu. Guzik odpoczywał. Jego towarzysze również. A ambasador z żoną mówili o swoich znajomych, którzy zostali w kraju, wspominali ulubione miejsca poobiednich spacerów albo opowiadali o dawnych czasach, gdy byli młodzi a ich dzieci małe. Nie mieli wówczas zbyt dużo pieniędzy, brakowało im czasu, ale czuli się szczęśliwi.

Jednak co dobre szybko się kończy. Właściciel garnituru zażyczył sobie nowy, więc tego- razem z guzikiem- postanowiono się pozbyć. Pracownik ambasady wyniósł ubranie na śmietnik znajdujący się na sąsiedniej ulicy. Trochę się dziwił, że jeszcze niezniszczony garnitur zostaje wyrzucony.

Nocą do pojemnika zbliżył się bezdomny. Zwykle przeszukiwał śmietniki w poszukiwaniu jakichś przydatnych mu rzeczy. Tym razem znalazł marynarkę (spodnie gdzieś się zapodziały). Aż gwizdnął z radości. Przymierzył. Idealnie pasowała. Ruszył przed siebie pewnym krokiem. Żałował , że nie może się przejrzeć w oknach wystaw. Czuł się ważny – sam nie wiedział z jakiego powodu. Czy to nowa marynarka tak go dowartościowała, czy może lekko wyczuwalny zapach wody toaletowej ambasadora rozbudził jego wyobraźnię- dość, że myślał o sobie z dumą. Doszedł do parku, usiadł na ławce i zaczął marzyć. Marynarka na pewno należała do jakiegoś poważnego, odpowiedzialnego mężczyzny, myślał . Może to był lekarz albo architekt, może prawnik albo dyrektor jakiejś instytucji.  On sam czuł , że nie chce dłużej sypiać na parkowych ławkach. Może spróbuje znaleźć jakąś pracę, potem wynajmie małe mieszkanie… Będzie miał swoje miejsce i kupi sobie czyste ubranie. A może nawet uda mu się kogoś poznać, założy rodzinę… Zasnął i śniło mu się , że idzie środkiem ulicy w eleganckim garniturze. Rano obudził go chłód. Podniósł się z ławki energicznie, żeby rozruszać zastygłe mięśnie i wtedy od marynarki odskoczył guzik. Przetarta  nić pękła, a grafitowy krążek-przerażony nagłym i nieodwołalnym rozstaniem z towarzyszami- wpadł w szczelinę między płytami chodnikowymi. Nowy właściciel marynarki powlókł się w stronę miasta. Chyba wraz z guzikiem opuściły go marzenia na temat zmiany stylu życia.

Tymczasem alejką parkową szła młoda kobieta – nie widząc guzika wcisnęła go obcasem w pęknięcie między płytami. Po chwili przebiegło po nim jeszcze dziecko, przemaszerował żołnierz, wbił w niego laskę starszy mężczyzna i próbował go wydrapać  pies.

Siedziałem na ławce i patrzyłem na grafitowy krążek. Chciałem nawet go podnieść i zabrać do domu, by umieścić w mojej kolekcji dziwnych znalezionych przedmiotów albo po prostu schować w kieszeni-na szczęście.

Nagle w alejce pojawił się pracownik firmy zajmującej się oczyszczaniem miasta. Szedł niespiesznie w granatowym kombinezonie zamiatając przed sobą śmieci. Machnął kilka razy miotłą przy mojej ławce, zgarnął guzik - wraz  ze skasowanymi biletami autobusowymi, kolorowymi papierkami po batonikach, pogniecioną puszką po piwie - na szuflę i wrzucił do kosza.

Wstałem z ławki i niespiesznie poszedłem do domu.

Autor: GRACZ


PROSTA OPOWIEŚĆ

Wiosenny, ciepły poranek zawsze budzi we mnie radość życia. Słońce, którego promienie lekko nagrzewają ziemię jest zwiastunem zmian zachodzących w przyrodzie. Rześkie powietrze sprawia, że mam ochotę wędrować  bez celu za to z przyjemnością, jaką daje ruch, iść, biec gdzieś przed siebie ze szczenięcą radością istnienia. Chęci i możliwości nie zawsze chodzą ze sobą w parze, więc ograniczam się do spaceru po podwórku, co nie zmniejsza mojego poczucia szczęścia.

Chyba żadna inna pora roku nie pojawia się tak nagle jak wiosna. Po długich zimowych miesiącach przychodzi deszczowe, wietrzne przedwiośnie, które przygnębia i zasmuca, bo można odnieść wrażenie, że nigdy się nie skończy. Wydaje się, że czas zamarzł, gdy mróz rządził światem, potem  rozpłynął się w przedwiosennych roztopach, wsiąkł w błoto i zniknął – i wtedy przychodzi wiosna. W ciągu kilku dni przyroda budzi się do życia. Wystarczy, że słońce trochę mocniej przygrzeje, a wysychają kałuże, gałęzie drzew pokrywają się młodziutkimi listkami, w ogrodach rozkwitają pierwsze kwiaty, powietrze staje się świeże, czasem-zwłaszcza rano-jeszcze ostre, ale już pachnące słońcem. Świat wydaje się lepszy. Ludzie to czują i zwierzęta to czują.

W tak przyjemny dzień chce się żyć-zwłaszcza po dobrym śniadaniu. Przeciągam się i idę do ogrodu. Ziemia tu jeszcze nie obeschła, mokro pod drzewami i w zagłębieniach błyszczy się błoto. Spoglądam w niebo-takie błękitne. Słyszę nawoływania z podwórka. Domyślam się, że to domowe ptactwo dostaje jedzenie. Ale nawoływania nie milkną, ulegają natężeniu, przechodzą w zgrzytliwy dwugłos, który niszczy idylliczny nastrój poranka. Nie wsłuchuję się w słowa. Pewnie jak zwykle są nieprzyjemne, raniące. Kobieta i mężczyzna próbują się przekrzyczeć. Ona ma pretensje o to, że on wrócił wczoraj do domu późno, cuchnął alkoholem i rozpętał kłótnię. On gniewnie mówi coś o nieuzasadnionych żalach. Ton jego głosu budzi lęk w niej i we mnie. W końcu słyszę silnik włączanego traktora. Odjeżdża i mogę wrócić na podwórko. Kiedyś nieostrożnie wbiegłem wprost pod koła ciągnika. Do dziś kuleję.

Wracam i przyglądam się kobiecie. Ma na sobie ciepłą spódnicę i sweter. Rękawy podwinęła, pochyla się nad miską pełną upranej bielizny, a potem prostuje się i rozwiesza mokre ubrania na cienkiej lince przeciągniętej między dwiema krzywymi śliwami rosnącymi w kącie podwórka. Patrzę za oddalającym się traktorem. Ten, który go prowadzi nie jest dobry ani dla swojej rodziny, ani dla mnie. Wiecznie niezadowolony, opryskliwy, nie szanuje żony, nie jest wyrozumiały dla syna. Teraz gdzieś pojechał, choć na podwórzu bałagan, w kącie  leżą stare sparciałe opony, pod bramą ktoś rzucił zardzewiałe części od roweru, furtka zgrzyta i skrzypi, a dach przecieka na komórce. Zadziwiają mnie ludzie, którzy nie potrafią doceniać i dbać o wartości najprostsze, a więc najważniejsze-dom, rodzinę…

Słońce przygrzewa coraz mocniej, znów się przeciągam, a potem wymykam się przez uchyloną furtkę i biegnę przed siebie ścieżką prowadzącą z obejścia do wiejskiej drogi. Przeskakuję przez rów, skręcam w prawo i dalej poboczem udaję się na wiosenny spacer. Dociera do mnie mieszanina wiosennych zapachów: świeżej ziemi, młodej trawy, pierwszych kwiatów, gotowanych obiadów, farby malarskiej, gospodarskich zwierząt. Ludzie kręcą się po swoich podwórkach- coś naprawiają, malują, sadzą kwiaty w ogródkach, na pola wyjechały traktory. Z daleka dostrzegam skuloną, niewysoką postać siedząca na poboczu drogi, tuż przy rowie. Z niedowierzaniem patrzę na granatową kurtkę. Przecież to!...Co on tu robi? Powinien być w szkole. W kilku susach dopadam do chłopca. Patrzymy na siebie bez słów. Chłopiec uśmiecha się, ale mnie już nie jest wesoło. Zaczynam rozumieć, że nie poszedł do szkoły i znów będzie miał kłopoty. A on nadal się uśmiecha. Z kieszeni kurtki wyjmuje kanapkę, odwija ze srebrnej folii, przełamuje i podaje mi połowę.

Przyjaciele nie muszą dużo mówić, by się zrozumieć, bo wszystko o sobie wiedzą. Między nami tak jest. W milczeniu jemy kanapkę. To trwa dłuższą chwilę. Potem siadam obok niego.
-Nie patrz tak na mnie-mówi bez słów.
-A jak mam patrzeć? Dlaczego nie poszedłeś do szkoły?
-Matmy nie odrobiłem i bałem się, że dostanę gola. No jak bym teraz dostał to już koniec, to już nie wiem, co bym zrobił.
-A dlaczego nie odrobiłeś?
-Szkoda gadać-awantura wczoraj była taka, że myśli własnych nie słyszałem. A co tu mówić o lekcjach?  Zresztą, wiesz, co się działo- opuścił głowę.
-Jak nie będziesz chodził do szkoły to nie zdasz…
-To nie wszystko…Pobiłem się wczoraj z takim jednym i wychowawczyni kazała mi przyjść z rodzicami.
-Dlaczego się biłeś?

Chłopiec westchnął, podniósł się z ziemi, otrzepał spodnie i założył plecak z książkami.

-Idziemy do domu-powiedział  cicho.

Urok wiosny w jednej chwili przygasł. A może zrobiło się chłodniej, bo południe minęło?

Po chwili weszliśmy na podwórko. Kobieta wyjrzała przez otwarte okno:

-Już wróciłeś ze szkoły?
-Tak, jedna lekcja była odwołana- skłamał gładko i wszedł do budynku, a ja za nim.

Chłopiec zdjął kurtkę i buty, umył ręce i poszedł do kuchni, gdzie czekał na niego obiad. Ja też coś dostałem.

-Wyszedł po ciebie?- spytała kobieta pokazując na mnie. Chłopiec kiwnął głową. Był przygnębiony i prawie się nie odzywał. Zjadł i jeszcze przez jakiś czas patrzył w pusty talerz.
-Chcesz dokładkę?- matka z uśmiechem pogłaskała go po głowie.

Zaprzeczył.

-Stało się coś?- zaniepokoiła się.
-Nnniee…
-To odrabiaj lekcje- powiedziała stanowczo.-  Mam jeszcze tyle pracy-dodała
-Zaraz- westchnął i wstał od stołu. Pokręcił się trochę po mieszkaniu, ubrał  i wyszedł, a ja razem z nim.

Na podwórku wróciła mu energia- jak ktoś ma jedenaście lat to nie potrafi się długo martwić. Zakręcił się wokół jednej z krzywych śliw tak, że mało nie pospadało zawieszone na lince pranie, a potem złapał starą piłkę i kopnął w moją stronę. Podbiegłem do niej, uderzyłem tak, że potoczyła się wprost pod jego nogi. Graliśmy pierwszy tej wiosny mecz. Chłopiec śmiał się i pokrzykiwał na mnie, gdy piłka mi umykała. Nagle usłyszeliśmy warkot traktora. Ciągnik zatrzymał się przed bramą,  mężczyzna wyskoczył z kabiny i  wszedł na podwórko. Miał rozpiętą kurtkę i przekrzywioną czapkę. Patrzył na syna bez  uśmiechu. Chłopiec zamarł. Piłka potoczyła się na środek podwórka.

-Ciągle tylko grasz! Cały czas grasz!- warknął ojciec na powitanie.
-Nie cały czas, teraz zacząłem.
-Nie zajmiesz się czymś pożytecznym tylko grasz! Ja ci to skończę!- mężczyzna złapał piłkę i przerzucił ją przez bramę w pole.

Chłopiec nie ruszył się z miejsca dopóki ojciec nie zniknął za drzwiami domu. Po chwili zaczęły do nas dochodzić odgłosy kłótni. Na szczęście zaraz umilkły i weszliśmy do domu. Mężczyzna jadł obiad i oglądał jakiś program w telewizji, kobieta zmywała naczynia. Chłopiec bez słowa usiadł do lekcji.

Wiosenny wieczór nadszedł  szybko i był chłodny. Chłopiec po kolacji przygotował się do snu i poszedł do swojego pokoju. Zgasił światło i położył się do łóżka. Wskoczyłem za nim i skuliłem  się na kołdrze przy jego nogach. W sąsiednim pokoju głośno grał telewizor. Kobieta i mężczyzna  śledzili losy serialowych bohaterów.

-Boję się tej matmy i w ogóle jej nie rozumiem- usłyszałem jego głos. Chyba cichutko płakał albo tak mi się wydawało. Czasem wydaje mi się, że jestem jedynym, który potrafi go wysłuchać.

Nagle drzwi się otworzyły, a w nich stanął ojciec.

-Co tu robi ten brudny pies?!- krzyknął.-Na podwórko! Jeszcze raz cię tu zobaczę!...

Nie musiał już tego mówić- w jednej chwili, trzema susami dopadłem do drzwi wyjściowych. Otworzył mi je, a ja wybiegłem na podwórko. Noc był chłodna, nade mną rozciągało się rozgwieżdżone, aksamitnie czarne niebo, słyszałem z oddali poszczekiwania psów z sąsiedztwa. Przez chwilę nasłuchiwałem- wiosną głos niesie się daleko, daleko…Obiegłem podwórko, zajrzałem do ogrodu i wróciłem na schody domu. Na krzywej śliwie siedział kot-tylko oczy świeciły mu w ciemności. Cały dzień go nie było, gdzieś się zaszył, a teraz przyglądał mi się z góry. Podbiegłem do niego szczekając, ale nie zareagował, wiec wróciłem na schody i ułożyłem się na nich.

Ludzie szykowali się do snu. Może przyśni im się, że żyją szczęśliwie, jak rodzina w  telewizyjnym serialu. Kobieta będzie elegancko ubrana i szczęśliwa, mąż wyręczy ją  w domowych czynnościach i wytłumaczy matematykę synowi. Uśmiechnięty ojciec przyjedzie z pracy sportowym samochodem, pochwali obiad ugotowany przez żonę i zagra z chłopcem w piłkę. A chłopiec przestanie się bać, bo wszystkie problemy rozwiążą się same, czyli przy pomocy kochających rodziców…

GRACZ


SEN

Kolejna kartka papieru właśnie wylądowała w śmieciach… Niedługo skończy mi się notes, a wciąż nie mam pomysłu na bohatera. Bez względu na to, jakbym się nie starał, jakbym go nie kreował za każdym razem wydawał mi się sztuczny i płytki. Jak sprawić, by postać przypominała prawdziwego człowieka, by nie była tak prosta i schematyczna? Nic nie przychodzi mi do głowy… Chociaż… A co, gdyby fikcyjną postać stworzyć w oparciu o prawdziwą osobę? Nie chodzi o odtwarzanie losów żyjącego człowieka, chcę raczej przenieść go do świata fikcyjnego, pozostawiając jego osobowość i przeżycia. Znacznie łatwiej utożsamić się z bohaterem, gdy mamy jego realną, upersonifikowaną wizję… A co gdyby był mną? Szatański plan! Muszę to wypróbować!

* * *

Widzę tak wiele różnych światów, tak wiele istnień ludzkich. Mówią, że to sny, że nie są prawdziwe, ale czy ci ludzie naprawdę istnieją? W końcu pochodzą z jednego z tych snów... Czym właściwie jest sen? Skąd wiemy co jest snem, a co prawdą? Czasem słyszę jakieś szepty, nie potrafię ich zrozumieć. Są tak ciche, tak odległe. Czasem widzę też obrazy, wiele różnych obrazów. Niektóre się powtarzają. Kiedyś nazywałem je wspomnieniami, mówiłem, że są prawdziwe. Dziś nie wiem czy świat, który przedstawiają istnieje naprawdę.

Jednego jestem pewien: Wszystko zaczyna się od tej kobiety. To właśnie jej twarz najczęściej widzę w swoich snach. Tą spokojną, ciepłą twarz o delikatnych rysach, przyozdobioną złotymi włosami i tym wspaniałym, życzliwym uśmiechem. To twarz Luny, mojej żony... Jest taka piękna, gdy śpi. Martwi mnie jednak, że leży na podłodze, może się przecież przeziębić. Próbuję ją obudzić, ale nie odpowiada. Śpi tak już od trzech dni. Musi być naprawdę zmęczona. Nagle otaczającą nas ciszę przerywa głośne stukanie. Chyba ktoś puka do drzwi, idę więc otworzyć. To dwaj policjanci. Zastanawia mnie, co ich tu sprowadza, chyba zaraz się dowiem.

- Dzień dobry, czy zastaliśmy panią Connors? - pyta jeden z nich.

- Tak, ale teraz śpi - odpowiadam bez wahania.

- To ważne, proszę ją obudzić.

- Nie da rady, śpi bardzo twardo, próbowałem.

- Nonsens, możemy wejść?

- Tak, proszę bardzo.

Wprowadzam ich zatem do mieszkania. Nagle zaczynają zachowywać się bardzo niestosownie. Podbiegają do Luny wrzeszcząc coś do siebie, są bardzo głośni. Zaczynają ją szarpać. Tak przecież nie można! Proszę ich, żeby przestali, ale nie słuchają, ignorują mnie w moim własnym domu. Niczego nie rozumiem, wszystko dookoła przyśpiesza. Wrzaski, huki, ciągły hałas. Moje ciało zaczyna poruszać się automatycznie, instynktownie. Rzucam się na jednego z nich, próbuję odepchnąć go od mojej żony. W końcu sam ląduję na podłodze, z rękoma skutymi kajdankami. Miotam się opętany przez dziesiątki emocji, w końcu tracę siły, odczuwam silny ból głowy. Wszytko dookoła powoli cichnie, obraz się rozmazuje. W końcu nie widzę już niczego, pozostaje tylko pustka. Znów tkwię gdzieś pomiędzy snami.

Nadchodzi kolejny. Ponownie otwieram oczy. Leżę na jakimś łóżku, nie mogę wstać. Chyba jestem do niego przypięty. Nade mną stoją dwaj mężczyźni, raczej nie wiedzą o tym, że się ocknąłem, rozmawiają:

- Podobno nie wyglądał na poczytalnego - odzywa się pierwszy z nich.

- Zatem potrzebny będzie psycholog?

- Tak, tak sądzę. Musimy mieć opinię specjalisty.

Nic nie mówię, próbuję nie zwracać na siebie uwagi. Oddycham powoli, staram się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Po prostu nasłuchuję, tymczasem oni kontynuują:

- A co z kobietą? Udało się ją ocalić?

- Niestety... Przywieźli ją już martwą, nic nie mogliśmy zrobić.

Nagle robi mi się gorąco. A co jeśli mówią o Lunie? Oddech przyśpiesza, tętno rośnie, odczuwam ogromny ból w klatce piersiowej. Zaczynam gwałtownie skakać spojrzeniem po sali. Patrzą na mnie... Jeden szepcze do drugiego coś o lekarzu i wychodzi, ten drugi zaś stoi i milczy. Nie wiem co robić, gapię się na niego i czekam aż coś się wydarzy. Powoli się uspokajam, jednak to, co usłyszałem wciąż mnie niepokoi.

- Co się dzieje? - pytam.

- Nic takiego, zaczekaj chwilę - słyszę w odpowiedzi.

Czekam zatem ze spojrzeniem wbitym w sufit. Chcę o nią zapytać, ale boję się odpowiedzi. Próbuję coś z siebie wydusić, jednak bezskutecznie. Stres odbiera mi mowę. "Wyduś to!" - wrzeszczę w myślach sam do siebie. W końcu z trudem przełamuję się i otwieram usta:

- Co... Co z Luną? - pytam.

- To ta kobieta, która była przy tobie?

- Tak.

- Wszystko z nią w porządku.

Ulga... Dawno nie doświadczyłem już takiego spokoju. Czuję, jak na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Domyślam się, że jeszcze nie będę mógł jej zobaczyć, najważniejsze jednak, że jest cała, że żyje, że nie mówili o niej.

W końcu do sali wchodzi specjalista, o którym mówili, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wyprasza z pokoju pozostałych, drzwi się zamykają. Zostajemy sami. Spogląda na mnie smutnym wzrokiem, jakby ze współczuciem. Rozpina pasy, które mnie krępują, po czym wyciąga dłoń w moją stronę i przedstawia się:

- Nazywam się Henric Johnson. Chciałbym porozmawiać z tobą o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dni.

- William Connors - odpowiadam ściskając jego rękę.

Rozmowa z początku wygląda nieco inaczej, niż oczekiwałem. Przebiega spokojnie i przyjemnie. Mówimy o naszych osobowościach, zainteresowaniach, czy poglądach na różne tematy. Od czasu do czasu pada nawet jakiś żart i wybuchamy śmiechem. Później robi się coraz poważniej. W końcu Henric przechodzi do rzeczy:

- Jak zapewne się domyślasz jestem psychologiem. Pomagam policji w śledztwie w sprawie morderstwa twojej żony... - nagle czuję, jak krople potu spływają mi po czole. Znów robi się gorąco. Otoczenie zaczyna drżeć wraz z moim ciałem.

- Co ty do cholery wygadujesz?!

- Więc jeszcze nie wiesz?

- O czym? No o czym?!

- Twoja żona została brutalnie uduszona. Nie żyje...

Dlaczego? Przecież mówili, że żyje! Dlaczego on mówi to z takim spokojem?! Jak może się opanować, gdy wszystko dookoła wibruje?! Mówi, jakby wiedział o tym od dawna... Jakby jej śmierć nie wywarła na nim żadnego wrażenia, jakby... To on ją zabił. Co za drań! Mówi o tym wszystkim z takim spokojem... Nie pozwolę na to! Moje ciało porusza się instynktownie. Wszystko wokół szaleje... Co ja robię? Chyba go duszę... Widzę, jak jego twarz sinieje, słyszę jak pozostali dobijają się do drzwi. W końcu wbiegają, ale jest już za późno. Jego zwłoki spoczywają na moich kolanach.

- Pomściłem ją. On ją zabił, pomściłem ją - powtarzam patrząc na nich przerażonym wzrokiem. Całe otoczenie dalej się kołysze. Źle się czuję, zamykam oczy. Wszystko cichnie.

Gdy je otwieram jestem już w zupełnie innym miejscu. Stopniowo dochodzę do siebie... Leżę w łóżku, we własnym domu. Czy to wszystko było tylko snem? Luna żyje? Tak! Jest tu, śpi obok mnie. Jestem taki szczęśliwy, wciąż jednak ogarnia mnie strach. Co jeśli znów spadnie na podłogę? Co jeśli przestanie oddychać?!

- Luna... Luna obudź się! - nie reaguje. Moje ciało znów szaleje, nie mam nad nim kontroli.

- Luna, proszę!

Zaczynam ją szarpać, upada na ziemię, nie rusza się. Czy ona nie oddycha? Jak długo ją tak szarpałem? Czy możliwe, że chwyciłem za szyję? Mam dość... To jakiś obłęd! Szaleństwo! Wszystko wokół jest jednym, wielkim szaleństwem!... Ona śpi...Na pewno śpi! Musi być jej niewygodnie na tej podłodze, chyba powinienem ją obudzić... Nie reaguje. Musi spać naprawdę mocno! Chyba też się położę, jestem zmęczony. W końcu jest środek nocy. Może rano znów wszystko wróci do normy.

Znów zatem zamykam oczy, pogrążam się we śnie. Po raz kolejny płynę w nieznane. Nie wiem, gdzie się obudzę, czy będzie to przyszłość, przeszłość, prawda czy sen, a może koszmar? Dostrzegam tylko jedną wskazówkę, jeden obraz... Nie wiem, czy jest to sen, czy wspomnienie, widzę jednak wielki budynek ogrodzony siatką, gdzieś z boku widnieje tabliczka z napisem: "Szpital psychiatryczny, oddział zamknięty".

* * *

Tak, to właśnie jest to, czego chciałem! Wreszcie postać, która ma w sobie coś więcej niż kilka płytkich cech, postać, która jest w stanie mnie zadowolić. William Connors w opowiadaniu prezentuje się świetnie, następnym krokiem będzie wprowadzenie go do książki. Mam tak wiele pomysłów, wreszcie jakiś przypływ natchnienia! Muszę pokazać to żonie, zawsze dokonuje korekty moich pomysłów, dzięki niej te dzieła są znacznie lepsze. Niestety, akurat śpi… Zaraz… Dlaczego leży na podłodze? Może się przecież przeziębić…

Przemysław Rembowski